Poczułam ekscytację, gdy ta myśl i pomysł pojawił się w moim polu. Poczułam wezwanie mojego ciała, które pragnęło bym wyprowadziła je na spacer. I to nie byle jaki spacer: bez ubrania zimowego w zimie, w śniegu i przy minusowej temperaturze wejść z grupą śmiałków na Śnieżkę. Nigdy wcześniej nie morsowałam, nie wiedziałam jak moje ciało zachowuje się przy takiej temperaturze bez ubrania. Ale wewnątrz mnie był taki zew, za którym podążyłam bez dyskutowania. Wcześniej słyszałam o Wimie Hoffie jako o człowieku, który pokonuje ograniczenia swojego ciała bijąc różne rekordy i pokazuje nam, że każdy z nas też tak może. Tyle wiedziałam. Oglądałam jego zdjęcia obłożonego lodem i biegającego po śniegu.
Moja wiedza i prawdziwy impuls we mnie by poszerzyć ją pojawiły się podczas Life Balance Congress zorganizowany przez We Create i Kamila Sikorę. Na scenie N.Ice Collective pokazali mi metody oddychania, za pomocą których mogłam wytrzymać dłużej na wstrzymanych oddechu i cały czas czuć komfort. Nastąpiło wtedy jakiegoś rodzaju rozszerzenie mojej percepcji a muszę przyznać, że oddechem i różnymi metodami zajmuje się juz od wielu lat
i praktykowałam je od dawna. To mnie zmotywowało do kolejnych poszukiwań i wyruszenia na tę zimową wyprawę.Ale poza wyprawą był to też kurs, na którym dowiedziałam się na czym polega Metoda Wima Hoffa. On sam w przedmowie do książki „Co nas nie zabije” Scotta Carneya pisze, że „natura przekazała nam dar samoleczenia. Narzędziami, za pomocą których możemy kontrolować własny układ odpornościowy, regulować nastrój
i zwiększać energię, są świadome oddychanie oraz trening z wykorzystaniem przyrody i jej darów.”
Właśnie ten kontakt z przyrodą jest kluczowy a jak się okazało Wim niezwykle upodobał sobie Karkonosze i prowadzi właśnie w Przesiece pod Karpaczem swój ośrodek, do którego zjeżdżają ludzie z całego świata, by z nim pobiegać po górach i się szkolić. Cała metoda Wima Hofa składa się z trzech filarów: oddychanie, ekspozycja na zimno (najlepiej
w przyrodzie) i trening mentalny.Pierwszym etapem naszego kursu w Karpaczu było praktycznie zaraz po sesji oddechowej i wprowadzeniu w tajniki od razu wejście do lodowatego strumienia. Niesamowite uczucie. Po pierwszym szoku i paleniu w stopy (tak, to uczucie nie do opisania właściwie jakby stopy zamarzały ale odczuwalne jakby je podpalano) wchodzisz dalej i zanurzasz całe ciało. Cały sekret leży w skupieniu, w byciu w środku, koncentrowaniu się na swoich emocjach, ciele i oddechu. Łatwo powiedzieć, gdy ciało odczuwa to, co odczuwa a umysł krzyczy: „uciekaj!!” Ale właśnie wtedy uruchamiasz oddech czyli szybkie i głębokie oddechy czyli tzw power breathing co bezpośrednio wpływa na nasze komórki i pozwala radzić sobie ze stresem. A taki kontakt z zimnem to na początku dla organizmu potworny stres. Oddech pomaga. Wydycham przez usta. Wytrzymuje półtorej minuty i wychodzę. Staram się wyjść, ale nóg nie czuje. Udaje się jednak z pomocą kolegów. Kolejny etap to horse stance – specjalna pozycja, która pozwala po wyjściu z lodowatego strumienia wyrównywać zimno i ciepło w organizmie. Stajesz na ugiętych, mocnych nogach i wdychać powietrze przez nos a wydychasz przez usta robiąc ćwiczenia przypominające tai-chi:prawa ręka przed sobą na lewo a lewa na prawo. Jest to po prostu etap zarządzania własną energią. Jest to kluczowy moment i nadal się nie ubierasz, nie przykrywasz niczym tylko transformujesz tę zimna energię na ciepła i rozprowadzasz ją po organizmie. Wim Hoff wytrzymuje nawet ok 2 godzin w lodzie. Dla profilaktyki i dla zdrowia zwłaszcza na początek wystarczy wejść dwa, trzy razy po minucie lub półtorej.
Wtedy następują uzdrawiające reakcję w organizmie. Jakie są benefity?- zwiększa się zasadowość krwi a tym samym całego organizmu a co za tym idzie ruszają procesy walki ze stanami zapalnymi, które są przyczyną wielu chorób- poprzez dotlenienie zwiększa się poziom energii w mitochondriach (fabrykach energii w komórkach) a tym samym wzrasta poziom energii w organizmie- wzrasta nasza odporność i wytrzymałość- klarowność umysłu, pomysłowość i kreatywność wzrasta poprzez dotlenienie umysłu -wzrasta siła woli bo skoro dajesz radę wejść do zimnego potoku i wyjść z niego i jeszcze tam wrócić i robisz to kilka razy pokonujesz swoje bariery, wychodzisz ze strefy komfortu to dowiadujesz się czegoś nowego o sobie i wzmacniasz samoocenę-następuje redukcja stresu bo jesteś wśród przyrody, jest czyste powietrze, skupiasz się na oddechu, dotleniasz a organizm dostaje zastrzyk zimna i wtedy znikają wszystkie problemy i jesteś tu i teraz bo nie masz wyboru. -jest to rodzaj medytacji w ruchu i w zimnie – stajesz się częścią przyrody przez chwilę i masz poczucie jedności- osoby praktykujące mówią tez o lepszym śnie, łatwiejszym zasypianiu i głębszej relaksacji- uziemiamy się, zwiększamy kontakt z Matką Ziemią a to są również przepływy zasadowej energii – o tym napisze osobny artykułPierwsze dni mojego pobytu w Karpaczu były właśnie poświęcone takiej aklimatyzacji i poznawaniu metody w praktyce. Jednak to wszystko to było tylko preludium, bo każdy z nas czekał na kulminację czyli wejście w przysłowiowych gaciach na Śnieżkę. Aura w Karpaczu i na górze pogarszała się z dnia na dzień czyli spadł śnieg w mieście a na górze spadała temperatura i wiał silny wiatr. Usłyszeliśmy, że na Śnieżce każdego roku jest ok 8 dni, gdy panuje bezwietrzna pogoda. Każdy z nas liczył, że załapiemy się na takie okienko i ujarzmimy wiatry naszymi myślami i pragnieniem serca. Niestety, było nam dane poznać całe spektrum natury. Ale po kolei. Ruszyliśmy z Karpacza podśpiewując i żartując. Ubrani jak latem, w krótkich spodenkach, z gołymi brzuchami,
z humorami, z plecakami pełnymi ubrań, rakami na buty i innym sprzętem.Miałam kilka czekolad, batonów energetycznych i wody kokosowej. Gdy weszliśmy do parku i szliśmy wśród drzew było całkiem przyjemnie, ale była to droga cały czas ostro pod górę. Taka wspinaczka miała trwać ponad dwie godziny. Grupa się docierała, ktoś chciał iść szybciej a ktoś potrzebował wolniej. Niektórzy bardzo skupieni i a niektórzy żartujący, śpiewający. Każdy szukał swojej metody na to wyzwanie. Po jakiejś godzinie gdy już wychodziliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie wiatr dmuchał całkiem solidnie
i trudno było regulować oddech, gdy kostka czekolady starczała na zaledwie 5 minut energii poczułam, że tracę sens. To było takie zniewalające uczucie, obezwładniające i te pytania: po co to robisz? zginiesz tu! jesteś nieodpowiedzialna. Szukam sposobu na poskromienie umysłu, ale nogi słuchają się go i jakby nie chciały dalej iść. Rozkaz wydany. Rozważam sytuacje. Jesteśmy w połowie drogi, nikt już ze mną nie wróci a założenie grupy było, że się nie rozdzielamy. Odwracam się do naszych przewodników, którzy szli na końcu i mówię, że mam kryzys. Pozwalają mi usiąść na kamieniu i oceniają sytuację. Wtedy ja do nich: mówcie do mnie, że dam radę, że wszystko jest ok, że dojdę tylko też powiedzcie mi jaka droga przede mną, ile zakrętów i ile czasu to zajmie Dostaje te informacje, popijam wodę, zjadam banana, oddycham spokojniej. Dla części gadziej mojego mózgu ważne było by mnie chronić przed śmiercią i katastrofą wiec dziękuję umysłowi, że czuwa, ale że wszystko jest ok, zapanowałam nad sytuacją i zakładam plecak i idę dalej pod górę. Po godzinie, walcząc
z wiatrem, próbując regulować oddech, z zaparowanymi okularami, rozmyślając o Marku Kamińskim zdobywającym Bieguny, trzymając się batona i butelki z wodą, drobiąc kroki na lodzie i nie dając się zepchnąć szarudze ze szlaku docieram w końcu do Schroniska pod Śnieżką. Ale tu nie kończy się wyprawa a zaczyna kolejny etap jakże wartościowy. Okazuje się, że wtedy, gdy myślałam, że będę świętować radość zdobycie etapu ja nie mogę zapanować nad swoim ciałem. Ono się trzęsie a ja musze przystosować się do nowej temperatury panującej w schronisku. Wszyscy obok mnie przeżywają to samo. Wtedy kluczowe staje się po raz kolejny oddychanie, horse stance i bycie w sobie a nie rozpraszanie się. Piękne lekcje instant. Można o tym czytać, ale gdy się doświadczy to zostaje człowiekowi na dłużej. Po 20 minutach dochodzę do siebie i pojawia się ogromna wdzięczność i radość. W końcu!Pokonałam tę drogę choć nie dawałam sobie za dużych szans, bo dawno nie chodziłam po górach, nie należę do wyczynowców i zapalonych sportowców. Ale wiecie co? Odezwał się we mnie duch walki z własnymi słabościami
i oporami a także pragnienie dobiegnięcia do mety i to można nazwać duchem sportowym, który właściwie zawsze mi towarzyszył odkąd pamiętam. Bardzo go lubię, bo pozwala mi ścigać się z samym sobą na różnych poziomach.
Integralną częścią procesu i całej wyprawy było zejście z powrotem do Karpacza. Już w ubraniach i po ciepłym posiłku. Pojawia się propozycja, że kto chce może zjechać wyciągiem. Mimo tego, że but obtarł mi kostkę w ogóle nie biorę tego pod uwagę. Schodzę z większością grupy a tylko parę osób decyduje się na zjazd. Okazało się to pięknym domknięciem całego treningu mentalnego, który podczas tej wyprawy przeżyłam. Idę sama, w skupieniu analizując swoje myśli i emocje i docierają do mnie odgłosy grupy: o tu miałem pierwszy kryzys a ja tutaj przy tym kamieniu a tu juz myślałem że się poddam. Słyszę takie głosy i dociera do mnie, że nie tylko ja miałam kryzys, że każdy z nas pokonywał swoje góry wewnętrzne i mierzył się ze swoim umysłem i ciałem.
I jeszcze większa wdzięczność mnie przepełnia: za tych ludzi wokół, których połączyło pragnienie sprawdzenia się
w nowych warunkach, za piękne postawy, za pomoc, za puszysty śnieg na świerkach, za możliwość przygody, którą sobie zafundowałam. Płyną mi łzy radości, mimo że kostka boli coraz bardziej i powinnam może płakać z bólu? Gdy pada kolejna propozycja, by przy parku wziąć taksówki i wrócić do hotelu szybciej w ogóle nie biorę tego pod uwagę i zostaję
w grupce wytrwałych, którzy do końca na własnych nogach po 40 minutach dochodzą do hotelu. Tu właśnie na tej ostatniej prostej i pochyłej drodze narodziło się podczas swobodnych rozmów pare relacji biznesowych. Kto by się spodziewał, bo przecież nie było takiego zamysłu wcześniej. Czyli cały czas prowadzenie i zaufanie do procesu i ważności każdego etapu.
Breaking the Ice nazywała się ta przygoda. Przełamywanie lodu, ale też programów w sobie. Przekraczanie własnych granic. Granic zimna, odczuwania go, walki z własną bezsilnością, gdy zacina wiatr a śnieg smaga Ci łydki a Ty prawie bez ubrania zmierzasz pod górę w kierunku Śnieżki.Były kryzysy, była euforia i niezwykły kontakt z naturą, ale też z samą sobą. Z sobą silną, ale i bezsilną. Z sobą odsłoniętą na działanie żywiołów i badającą instant swoje odczucia, emocje i myśli.
Nie mogłam sobie zafundować lepszego treningu mentalnego. Okazało się , że temat zimna w tej wyprawie nie był kluczowy jak dla mnie, ale istotne okazało się jak podchodzę do spraw, co uruchamiam w momencie kryzysu, czy do niego doprowadzam czy wychwytuje oznaki zbliżającego się kryzysu wcześniej i podejmuje działania?
Na Śnieżkę nie weszliśmy, bo odczuwalna temperatura była minus 21 stopni a wiatr wiał z prędkością ok 100 km/h. decyzja, by wejść w takich warunkach byłaby nieracjonalna. Można by powiedzieć, że nie wykonaliśmy planu i ponieśliśmy porażkę, ale tak naprawdę każdy z ans osiągnął swój szczyt, przekroczył siebie i odniósł sukces. W warunkach ekstremalnych, które nasi przewodnicy nie często tam spotykają. Trzeba wiedzieć kiedy odpuścić i że odpuszczenie może przynieść moc.
Wszystko to w pięknej grupie nieznanych sobie ludzi a wspierającej się niesamowicie nawzajem. Piękna lekcja o ludziach
i sobie samej. Wdzięczność dla całej grupy i dla siebie samej, że wyruszyłam i że wróciłam.
Czy polecam? Bardzo! Skoro mi się udało i jak to mogłam zrobić to uwierzcie, że i Wy możecie. Na początek zacznijcie od zimnych pryszniców codziennie. Na zakończenie każdego z nich odważcie się puścić lodowatą wodę i pokrzyczcie sobie trochę. To niesamowicie budzi i podnosi energię. A gdy sąsiedzi będą się skarżyć to opowiedzcie im o tej metodzie i niech krzyczą z Wami! Powodzenia!